Każda podróż musi się kiedyś skończyć. Nasze krymskie wojaże Oplem z załataną chłodnicą i naprawionym prowizorycznie Fiatem także. Ostatni rzut oka na naszą plażę, ostatni łyk Obalona, ostatnie spotkanie z właścicielami domku… no i ostatnie kłopoty (przynajmniej tak nam się wtedy wydaje). Któregoś pięknego dnia, siadając na plastikowym krześle, spadłem razem z nim z tarasu. Ja przeżyłem, krzesło nie do końca. Złamała mu się nóżka. Chcieliśmy być uczciwymi ludźmi, powiedzieliśmy, że zapłacimy za szkodę. Nie spodziewaliśmy się tylko, że będziemy musieli odkupić wszystkie krzesła wraz ze stołem! Po kilkudziesięciu minutach negocjacji oraz interwencji paru ukraińskich osiłków, wygrzebaliśmy z portfeli trochę zmiętych dolarówek i z bólem serca, i ze złością, wręczyliśmy tym &*%#$ (ocenzurowano).
Gotowi do wyjazdu dowiadujemy się, że przecież korzystaliśmy z Internetu! Jak to tak? Wyjechać nie płacąc za Internet?! Kolejne pół godziny mijają na negocjacjach, aż znowu się poddajemy i wręczamy równowartość 20 zł otaczającym nas tubylcom. W zasadzie zostawiamy je na ziemi, bo do rąk nie chcą. Nie zastanawiamy się już dlaczego.
Wsiadamy w auta i obieramy kierunek powrotny. Jedziemy tymi samymi serpentynami, wzdłuż tego samego wybrzeża. I tak dojeżdżamy do Teodozji, w której to Corsa ponownie odmawia posługi. Tym razem na amen… Chłodnica już jest tak poklejona, że nie damy rady sami jej naprawić. Spędzamy noc na parkingu w samochodach, z milionami komarów i nadzieją na lepsze jutro.
Nazajutrz, dymiącym autem jeździmy od mechanika do mechanika. Jeden nawet mówi po polsku i z racji tego, może nam załatwić taką chłodnicę na niedzielę. Co dziś jest? Środa? No nie… lubimy wakacje, ale niektórzy z nas się śpieszą.
W końcu najlepszy termin jaki udaje się załatwić to 1 dzień oczekiwania. Niestety stan niektórych członków załogi oraz plany innych zmuszają nas do rozstania. Przepakowujemy auta i żegnamy się z ciężkim sercem. No ale cóż, siła wyższa. Korzystając z nieciekawej sytuacji udajemy się jeszcze na plażę, a wieczorkiem na spacer po deptaku Teodozji. Humory jednak średnio dopisują.
Na całe szczęście chłodnica dotarła o dziwo na następny dzień i mechanik dał sobie z nią rady. Trzeba tylko jeszcze znaleźć bankomat, gdyż na pytanie o płatność kartą, zdziwiony właściciel sklepu mówi – My niet bank! – … A bankomat? Chyba jeden w całym mieście. No i jeszcze horrendalna prowizja.
Komu w drogę temu czas. Ale w sumie jeszcze trochę czasu zostało. Spojrzenie na mapę i szybka decyzja – Odessa, Odessa!
Perłę Morza Czarnego odwiedzamy następnego dnia, po kolejnej nocy spędzonej w aucie. Miasto ani trochę nie przypomina reszty kraju. Jest takie… europejskie. Spędzamy w nim nieco ponad 2 godziny. Port, słynne schody Potiomkinowskie, opera. Odessa jest naprawdę piękna. Trzeba będzie tu któregoś dnia wrócić, ażeby sklecić parę porad na bloga. A póki co zbieramy się, bo do granicy zostało jeszcze prawie 900 km, a ja jestem jedynym kierowcą….
P.S. Udało mi się dojechać „na raz”, ale za Lwowem było już bardzo, bardzo ciężko. Odradzam!