Podróż przez Ukrainę to taka podróż w czasie. Cofamy się jakieś 30 lat wstecz i mamy głęboki PRL. Powiecie, a przecież Pomarańczowa Rewolucja, rozwój gospodarczy, Euro… Po wioskach na naszej drodze ciężko to zauważyć. A to babunie sprzedają pierożki i miód, a to jakiś pijaczyna leży na zdezelowanym przystanku, a to woźnica pogania konia… zaraz zaraz… tam nie ma woźnicy. To tylko koń ciągnie wóz! Pewnie zna drogę do domu.
Najlepiej jednak przenoszą nas w czasie stojące co chwila patrole „milicyji”. I co z tego, że jadę przepisowo? I co z tego, że nie mówię po rosyjski? I co z tego, że na drodze nie ma pasów skoro ja właśnie pojechałem prosto z tego do skrętu w lewo? 450 Hrywien! Tak mówi kodeks (nie mi, bo jest w cyrylicy).
– Do you speak English?
– %&^^%&^%&*^
– Nie mam więcej niż 50.
– Charaszo!
I tak to pan oficer zadowolił się równowartością jakichś 25 zł.
Daleko nie ujechaliśmy, a okazało się, że drugi z naszych samochodów przejechał na czerwonym świetle. Tym razem milicjant był bardziej skrupulatny, wypisał jakiś dokument, wziął 100 hrywien do kieszeni, podziękował i nas puścił.
Ile razy jeszcze nas zatrzymają? Ile razy będę zgrywał, że „ja nie paniemaju”? Przecież w takim tempie jak zajedziemy na Krym to będziemy musieli wracać. Dodając do tego stan dróg i styl jazdy Ukraińców… Wolę nie myśleć. A co do tego ostatniego, to przecież po co komu światła? I co z tego, że jest ciemno skoro on wszystko widzi. Co z tego, że jest ciągła skoro może wyprzedzić parę aut. Jak ktoś jedzie z drugiej strony to się przecież usunie! Szczytem wszystkiego był moment kiedy zostałem wyprzedzony przez dwa samochody… z dwóch stron na raz! Strach się bać!